Zachwyca widokami, kusi klimatem i przyciąga turystyczną niewinnością. Taka właśnie jest Kalabria, nieskażona jeszcze tłumami turystów, południowa perła we włoskiej koronie.
Poza szlakiem
Kalabria jest jednym z najbiedniejszych regionów Europy zachodniej (według danych Eurostatu z 2016 roku) biorąc pod uwagę PKB na jednego mieszkańca. Charakteryzuje się również wysoką stopą bezrobocia, które przekracza 20%, a wśród młodych 50%. Jest to równocześnie region Włoch najmocniej dotknięty niekontrolowanym napływem ludności z północnej Afryki. Dodajmy do tego nie najlepszy stan dróg, działalność wciąż aktywnej mafii 'Ndrangheta oraz włoskie “dolce vita”, które przyjezdnym bywa ciężko zaakceptować, a otrzymamy obraz miejsca, które nie zainteresuje typowego turysty. I wiecie co? Bardzo dobrze. Bo to sprawia, że Kalabria dalej pozostaje taka piękna, unikatowa i pełna życzliwych, prostych ludzi. Przynajmniej poza sezonem oraz z dala od głównych punktów turystycznych.
Turbulencje
Organizując podróże samemu, tak od A do Z, zyskujemy ogromną wolność i dowolność. Trzeba jednak być świadomym, że w razie problemów, nikt ich za nas nie rozwiąże i w razie czego musimy wziąć na klatę komplikacje. Długi czas myśleliśmy, że zapas podróżniczego pecha wyczerpaliśmy, gdy w podróży poślubnej do Pragi, po 50 km trasy zostaliśmy ze sprzęgłem w podłodze. Włoski wyjazd pokazał, że trochę się myliliśmy.
Plan był prosty. Jedziemy z Krakowa do Warszawy w sobotę późnym wieczorem, czekamy kilka godzin na lotnisku, lecimy w niedzielę rano do Lamezia Terme, wynajmujemy samochód i robimy małą objazdówkę po zachodnim wybrzeżu zmieniając przy tym miejsca noclegu i we środę mamy lot powrotny do Polski. Problemy zaczęły się, gdy Wizz Air zmienił rozkład lotów.
Zmiana planów
Nagle okazało się, że zaplanowana trasa nieco nam się rozjechała. Przylecimy w niedzielę tuż przed północą, a do Tropei, gdzie czekał na nas pierwszy nocleg, dotrzemy koło drugiej w nocy, podczas gdy możliwość zameldowania kończy się o 19:00. Szybka odpowiedź gospodarza “not a problem :)” nieco nas uspokoiła, działamy dalej. Po zmianie terminów lotów, nasz wyjazd wydłużył się o jeden nocleg. Dopasowaliśmy dotychczasowe plany do możliwości zmian noclegów (nie wszystkie rezerwacje nam na to pozwalały) oraz dobraliśmy dodatkowe miejsce do spędzenia nocy.
Skoro mamy gdzie spać, to czas na środki transportu. Samochód rezerwowaliśmy przez Arguscarhire, zmiana rezerwacji miała być u nich bezproblemowa i taka okazała się w rzeczywistości. To nie był niestety ostatni raz, kiedy Arguscarhire musiał stawać na wysokości zadania, ale nie uprzedzajmy faktów.
Na koniec pozostało zmienić rezerwację Polskiego Busa i, korzystając z okazji, spędzić weekend w stolicy. Mamy zaległą wizytę w muzeum neonów – świetna okazja żeby nadrobić.
… i jeszcze jedna
Po zmianach w rezerwacji, nasz czas na odbiór samochodu we Włoszech był bardzo ograniczony godzinami otwarcia wypożyczalni, a na Lotnisku Chopina łatwo wypaść poza rozkładowy czas odlotu. To też nas spotkało – wisząc na słuchawce z konsultantem Arguscarhire tuż przed wejściem na pokład już wiedziałem, że nie mamy szans zjawić się przed deadlinem. Sama wypożyczalnia Firefly nie odbierała telefonów, więc rezerwacja samochodu została przebukowana na Goldcar. Ze względu na zmianę “last minute” okazało się, że zapłacimy mniej, choć w praktyce przewalutowania przy zmianach spowodowały, że wyszliśmy na minus. Jeśli jesteście zainteresowani aspektami finansowymi, przeczytajcie o szczegółowych kosztach dotyczących wynajmu samochodu, a także pełne podsumowanie kosztów podróży do Włoch.
Wypożyczalnia z piekła rodem
Pierwszy raz zdecydowaliśmy się na wynajem samochodu za granicą. Do tej pory wszędzie docieraliśmy transportem publicznym, co miało swój urok i często pozwalało lepiej poczuć charakter miejsca. Po głębszym researchu uznaliśmy jednak, że w tym wypadku własny pojazd będzie lepszym rozwiązaniem. Rezerwując samochód wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie w AXA, które gwarantowało pełny zwrot kosztów, które wypożyczalnia mogłaby ściągnąć z karty kredytowej za szkody spowodowane na drodze. Przestrzegano nas, że możemy mieć z nim przejścia w wypożyczalni i tak też było.
Pani w okienku wypożyczalni Goldcar była niesamowicie miła aż do chwili, gdy poinformowaliśmy, że nie potrzebujemy ich dodatkowego ubezpieczenia (kilka razy droższego), gdyż mamy swoje. Wtedy się zaczęło, poczynając od wykrzywionych min, przez straszenie, że jest ciemno, pada deszcz i jak oni nam dadzą uszkodzony samochód to i tak nie zobaczymy tego i zrzucą winę na nas, aż do nagłej amnezji, w wyniku której znajomość języka angielskiego nagle wyparowała z głowy naszej rozmówczyni. Postawiliśmy na swoim, zrobiliśmy bardzo dokładne oględziny samochodu i znaleźliśmy wszystkie uszkodzenia. Niesmak i popsuty nastrój jednak pozostały.
Zauważyliśmy, że podobne praktyki są na porządku dziennym również w pozostałych wypożyczalniach przy lotnisku Lamezia Terme, więc bądźcie uważni. Większość osób jednak odpuszczała i brała dodatkowe ubezpieczenie, które im wciskano, choć jedno mieli już wykupione.
Jak najlepiej zabezpieczyć się w takiej sytuacji? Kilka porad możecie przeczytać w zestawieniu przydatnych porad z podróży po Kalabrii.
Pustymi uliczkami Tropei
Poranny rzut oka na Morze Tyrreńskie, widoczne z naszego balkonu w Tropei, odczarował demony dnia poprzedniego. Z nowymi siłami ruszyliśmy w trasę. Po dotarciu do serca miasta okazało się, że jest praktycznie puste. Miejscami wyglądało wręcz na opuszczone. Pamiętając, że to jedna z popularniejszych atrakcji turystycznych Kalabrii, wiedzieliśmy już, że będzie dobrze 🙂
Tropea to niewielkie miasteczko zlokalizowane przy zachodnim wybrzeżu, w okolicy końca “włoskiego buta”. Wąskie, klimatyczne uliczki i klasyczna włoska zabudowa to nie wszystko, co ma do zaoferowania. Wyróżnia ją położenie i ukształtowanie terenu. Miasto wybudowano na kilkudziesięciometrowym klifie, a ostatnie budynki kończą się w zasadzie na jego brzegu. U stóp klifu znajduje się plaża, z której można podziwiać błękit morza, ogrom wznoszącego się klifu, a także sanktuarium Santa Maria Dell’Isola, które choć na wyspie się nie znajduje, to również góruje nad poziomem morza. Jakby tego było mało, w oddali dostrzec można Stromboli – jeden z czynnych, włoskich wulkanów.
Zakochać się w Capo Vaticano
Miasta i ich architektura potrafią świetnie oddać charakter regionu, w którym się znajdują. Spotykając mieszkańców możemy poznać ich zwyczaje oraz problemy, które często są tak różne i odległe od naszych. To właśnie troski dnia codziennego osób z innego zakątka świata, najlepiej uczą mnie empatii i doceniania tego, co mam – to dla mnie jeden z ważniejszych aspektów podróżowania. Mimo tego, gdybym miał wybrać tylko jedno miejsce w Kalabrii, do którego mógłbym wrócić, uciekłbym z dala od miast oraz ich mieszkańców i zatracił się w urokach Capo Vaticano.
Co takiego zachwycającego jest w Capo Vaticano? Przyroda i widoki. Tylko i aż tyle. Suche i skaliste zbocza, przeplatane kaktusami (niestety, niektóre były zniszczone przez turystów). I ścieżki. Ścieżki prowadzące w dół, aż do samego morza, choć im niżej, tym poziom ich trudności wzrastał. Capo Vaticano to kolejne z miejsc, które w sezonie są mocno zatłoczone, ale pod koniec listopada świeciło pustkami (przynajmniej przed południem). Wtedy nie potrzeba wiele – szum morza i te widoki wystarczają, żeby odpłynąć. Od czasu do czasu, o powrocie do rzeczywistości próbują przypomnieć przebiegające przed nogami jaszczurki.
Z czasem w okolicy zaczęły pojawiać się kolejne osoby robiące dość duży szum wokół siebie, co było dobrym znakiem, że czas się zbierać. Mieliśmy też dodatkowy motyw. Trzy słowa – spiaggia di Grotticelle. Z góry widzieliśmy, że już na nas czeka.
Grotticelle na wyłączność
Co można powiedzieć o plaży, która zajmowała miejsca w TOP 100 najpiękniejszych plaż świata? Zachwycająca? Zapierająca dech w piersi? Kiedy na nią przyjechaliśmy była całkowicie pusta i wyglądała, jakby od wielu godzin nikt jej nie odwiedzał. Piasek był złocisty, gładko rozprasowany po całym wybrzeżu, a przejrzysta woda pieniła się delikatnie po zetknięciu z linią brzegową. Ja do dziś nie mam słów, żeby wyrazić uczucia towarzyszące chwili pozostawienia śladów stóp w takim miejscu. Łatwiej mi opisać wejście do morza – było czuć, że to już prawie grudzień 😉
Jeśli pojedziecie tam w sezonie turystycznym, spodziewajcie się raczej tłumów ludzi i zatłoczonego parkingu zamiast plaży na wyłączność.
Uroki włoskiej wsi
Kalabria jest obszarem, gdzie przemysł raczej kuleje, więc ludzie utrzymują się przede wszystkim z rolnictwa i hodowli, choć i to jest utrudnione ze względu na ukształtowanie terenu. W ostatnich latach coraz mocniej rozwija się tu turystyka, która jest dużą nadzieją na poprawę sytuacji ekonomicznej mieszkańców.
Głównymi celami zagranicznych podróży są zazwyczaj wielkie metropolie, kurorty lub typowe atrakcje turystyczne. Tym razem poszliśmy nieco pod prąd i zaszyliśmy się pośrodku włoskiej wsi Spilinga. To właśnie był nasz dodatkowy, nieplanowany pierwotnie, punkt na trasie podróży. Całe szczęście, że pojawił się na liście. Spędziliśmy dzień w innej rzeczywistości. Po przyjeździe okazało się, że jesteśmy jedynymi gośćmi w całym budynku, w którym mieszkali jedynie właściciele. Gospodarz, Gennaro, dbał o nas do tego stopnia, że czuliśmy się jak na wakacjach u dziadków. Pilnował żebyśmy nigdy nie byli głodni, częstował domową nalewką, dopytywał czy wszystko w porządku. Mój włoski nie pozwalał na dogadanie się w każdej kwestii, włoski Ani ograniczał się do “ciao!”, a Gennaro nie mówił po angielsku. Jak dogadywaliśmy się w bardziej skomplikowanych tematach? Rozmawialiśmy przy użyciu Google Translate 😉
Zawód nad jeziorem
Research przed podróżą i planowanie wyjazdu jest tym, co tygryski lubią najbardziej. Zwykle polegam przy tym na materiałach pisanych i wideo, jednak tym razem spróbowałem jeszcze czegoś nowego. Lecąc kilka miesięcy wcześniej na Maltę, zachwycałem się tym, jak wyglądają Włochy widziane z pokładu samolotu. Pomyślałem, że może warto spróbować takiego punktu widzenia i zacząłem analizować mapę satelitarną Włoch, szukając punktów, które przyciągną moją uwagę.
Jednym z takich miejsc okazało się jezioro Angitola zlokalizowane w prowincji Vibo Valentia. Momentalnie trafiło na listę i… całkowicie rozczarowało. Objechaliśmy je z różnych stron, doszliśmy także nad taflę wody ale nie udało nam się znaleźć w nim nic niezwykłego. Może przy innym świetle, o innej porze dnia ma więcej uroku.
Z drugiej strony, dzięki mapie satelitarnej trafiliśmy na małą miejscowość Pizzo, która urzekła nas kolorem wody oraz pnącymi się w górę wąskimi uliczkami. Po niektórych mieszkańcach widać było, że widok “obcych” w okolicy (dalej niż w samym centrum) nie jest dla nich codziennością. Na szczęście jeden uśmiech roztapiał wszystkie lody 🙂
Pożegnanie spokoju zwane Lamezia Terme
Ostatnim przystankiem naszej kalabryjskiej podróży była Lamezia Terme. Miejscowość ta zupełnie nie wpisała się w dotychczasowy klimat wyjazdu. Spokój i cisza to coś, czego na próżno można było tam szukać. Trudno się dziwić – Lamezia Terme to dobry punkt komunikacyjny ze względu na zlokalizowany tam dworzec kolejowy oraz bliskość lotniska. Właśnie tym ostatnim skusiła też nas i trzeba jej przyznać – w tej roli sprawdziła się znakomicie 😉
Do góry nogami
Na sam koniec czas się… przywitać 🙂 W końcu pierwszy raz zabraliśmy Was ze sobą w retrospekcyjną podróż po naszych wspomnieniach. Jeżeli chcecie nas lepiej poznać i dowiedzieć się, czym chcemy się z Wami dzielić, poczytajcie więcej o nas i o blogu.
Nasz debiut już za nami, więc przyszedł czas na Was – jak się czytało? Cześć! 🙂