Przez wiele lat Słowenia była dla nas białą plamą na mapie. Nie łapała się w radar naszego zainteresowania, więc niewiele o niej wiedzieliśmy. Przez to została jedynym państwem w regionie, którego nie odwiedziliśmy. Na lato 2021 zaplanowaliśmy, że pojedziemy do kraju, w którym jest ciepło, można do niego łatwo dotrzeć samochodem oraz, co najważniejsze, jeszcze nas tam nie było. Słowenia pasowała idealnie do tego rysopisu. Nie zastanawialiśmy się więc zbyt długo i ruszyliśmy w trasę. Dzięki temu właśnie powstała ta relacja z podróży po Słowenii.
Dziś pokażę Wam, jak przebiegała nasza podróż dzień po dniu. To taki mały dziennik podróży. Będą zdjęcia, będą mapy, będą atrakcje i będą fackupy, poetycko rzecz ujmując. W najbliższym czasie pojawią się artykuły o poszczególnych odwiedzonych miejscach – podlinkujemy je wtedy w treści.
Dzień 1 – austriacka apokalipsa i dojazd do Słowenii
Wyruszając z podkrakowskich Zielonek wybieramy trasę Polska → Czechy → Austria → Słowenia. Na żadnej z granic nie ma kontroli, wszędzie przejeżdżamy płynnie i nikt nie sprawdza certyfikatów COVID (granice pokonywaliśmy 30 lipca 2021). Na mapie możecie zobaczyć naszą trasę i przejścia graniczne, przez które przejeżdżaliśmy.
Przed wyruszeniem w drogę, sprawdźcie informacje o winietach oraz zobaczcie, co warto wiedzieć przed wyjazdem do Słowenii.
Droga przebiega sprawnie, aż do okolic austriackiego Grazu. Wtedy to nawigacja zaczyna płatać nam figle i drastycznie opóźnia godzinę przyjazdu (w pewnym momencie o prawie 2h). Po chwili rozumiemy przyczynę, gdy wjeżdżamy w taką burzę, w jaką to jeszcze nie wjechaliśmy. Okolice Grazu zostały dość brutalnie potraktowane przez kilkugodzinne wyładowania atmosferyczne i towarzyszącą im ulewę, a my solidarnie lekko toniemy na autostradzie prowadzącej do miasta. Po wydostaniu się z tego małego armagedonu, przekraczamy Słoweńską granicę. Ze względu na późną porę, przesypiamy do rana na pobliskiej rest area, a rozłożone fotele naszego samochodu służą nam za całkiem wygodne łóżka.
Dzień 2 – Maribor i Ptuj
Pierwszy w pełni słoweński dzień zaczynamy miejsko. Odwiedzamy położony blisko naszego „miejsca noclegu” Maribor. To drugie najliczniej zamieszkane miasto Słowenii, a nie ma nawet 100 000 mieszkańców. Jednak to nie miastami, a przyrodą Słowenia stoi! Zanim dotrzemy na jej łono, zwiedzamy historyczne centrum Mariboru, widzimy pierwszy z BARDZO wielu słoweńskich zamków oraz trafiamy na… winorośl, która ze względu na swój wiek znalazła się w księdze rekordów Guinnessa.
Na więcej nie ma czasu, bo zbliżają się kolejne czarne chmury. W tych burzowych okolicznościach przyrody mija nam droga do Ptuj, w którym zdecydowaliśmy się na pierwszy pełnoprawny nocleg. Nie mogę nie wspomnieć, że miasteczko to liczbę ludności ma na poziomie podkrakowskich Myślenic (~14 000 mieszkańców), co równocześnie stawia je na… 8 miejscu największych miast Słowenii. Trochę kosmos patrząc polską skalą. Prawdziwą podróż w czasoprzestrzeni notujemy jednak po zmroku. Po popołudniowym spacerze na dziedziniec górującego nad okolicą zamku, ruszamy w miasto wieczorową porą i nagle znajdujemy się pośrodku jednej, wielkiej imprezy. Koncerty, światła, tłumy i tańce na ulicach. A wszystko jakby w alternatywnej rzeczywistości, w której rok 2020 i powiązane z nim zdarzenia nigdy nie miały miejsca.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Bed & Breakfast Šilak
Dzień 3 – słoweńska winnica, ale tak trochę w Chorwacji
Obudzeni promieniami słońca, pełni entuzjazmu przystępujemy do realizacji celu na niedzielę. Przenosimy się na daleki wschód Słowenii aby spędzić cały dzień (i noc) w winnicy. Wiecie – słońce, wino i chill. Jakże wielkie jest nasze rozczarowanie, gdy kolejne załamanie pogody przybywa do winnicy tuż przed nami.
Tego dnia czujemy się niczym górołazi czekający na krótkie okna pogodowe. Może nie planujemy ataku szczytowego, ale zwiedzanie winnic w deszczu i siedzenie w zamkniętym pokoju to nie to, na co liczyliśmy. Gdy tylko chmury znikają, bierzemy aparat, drona i biegniemy uchwycić krajobraz po burzy. Zwłaszcza, że nadciąga kolejna.
Lokalizacja, w której się znajdujemy, nawet przy złej pogodzie jest fascynująca. Wiejska droga, którą idziemy, jest równocześnie linią graniczą między Słowenią a Chorwacją. Geograficzny chichot losu sprawia, że tego dnia odwiedzamy również Chorwację. Wielokrotnie, bo parking od naszego domu znajduje się po chorwackiej stronie drogi.
Przy kolacji przyglądamy się perspektywom na kolejne dni. Prognozy nie napawają optymizmem – ma lać i grzmieć w całej Słowenii. Zaczynamy obmyślać plan ucieczki.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Turistična Kmetija Pungračič
Dzień 4 – Predjamski Grad i ucieczka do Włoch
A więc Włochy! Zamiast przez kolejne trzy dni znosić kaprysy słoweńskiej aury, podejmujemy decyzję o krótkim wypadzie do krainy pizzy. To oznacza cały dzień w trasie. Trzeba przedostać się spod wschodniej granicy Słowenii na zachód, a następnie dotrzeć pod Padwę. Wybraliśmy to miejsce jako dobry punkt wypadowy na kolejne dni.
Żeby nie było nudno, po drodze korzystamy z, jakże by inaczej, krótkiego okna pogodowego i zahaczamy o Predjamski Grad. Zamek ten jest wyjątkowy, bo zbudowany w potężnej skale, będącej naturalnym murem obronnym od jednej ze stron. Dodatkowo pod gmachem znajduje się jaskinia krasowa, a więc kolejny ze słoweńskich specjałów. Zadowalamy się jednak oglądaniem monumentalnej postury zamku z poziomu okolicznych alejek i ruszamy w dalszą trasę.
Przez nikogo nieniepokojeni przekraczamy włoską granicę. Italia wita nas pięknym słońcem szykując prezent, którego się nie spodziewamy. Przypadkowy nocleg okazuje się być klimatycznym dworkiem położonym w sercu ogromnej winnicy. Takiej z prawdziwego zdarzenia. Zdaje się, że plan „słońce, wino i chill” jednak uda się zrealizować, choć poza słoweńską ziemią.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Tenuta Le Risare
Dzień 5 – śladami Romeo i Julii po Weronie
Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!
Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Lub jeśli tego nie możesz uczynić,
To przysiąż wiernym być mojej miłości,
A ja przestanę być z krwi Kapuletów.
Plan na Włochy od samego początku był jasny. Zatrzymujemy się w regionie Wenecja Euganejska, aby pierwszy pełen dzień poświęcić na odwiedziny Werony, a drugi przeznaczyć na stolicę tego regionu – Wenecję. Przecinamy więc kolejne włoskie miasteczka zmierzając do miejsca akcji słynnego na cały świat dramatu Williama Szekspira „Romeo i Julia”.
Podejmujemy, jak się później okaże, najlepszą decyzję całego dnia i pierwsze kroki kierujemy pod balkon szekspirowskiej Julii. Nie wychodzimy na górę. Balkon oglądamy z perspektywy stojącego pod nim Romeo. Wierzymy, że kochankowie nieco bardziej czuli romantyczny klimat niż my. Stojąc pośrodku tłumu podobnych nam osób, cały romantyzm bierze w łeb.
Jakże inny klimat panuje pod domem Romeo. Miejsce to z tłumu sąsiednich budynków wyróżnia się tylko tabliczką oraz fragmentem ściany, pełnej odręcznych, miłosnych zapisków pozostawionych przez turystów. Schodząc z szekspirowskiej ścieżki odwiedzamy jeszcze m.in. Ponte Pietra, Ponte di Castelvecchio, okrążamy Arena di Verona, oglądamy kilometrową kolejkę pod balkon Julii, gratulując sobie porannej decyzji, następnie pochłaniamy pizzę i… wracamy. Na miejscu, w pięknych okolicznościach natury, nabywamy za 5 EUR Prosecco wyprodukowane w naszej winnicy. Delektując się jego smakiem, myślami odpływamy już do Wenecji.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Tenuta Le Risare
Dzień 6 – zagubieni w weneckich kanałach
Nadszedł nowy dzień. Płyniemy tramwajem wodnym przez Canal Grande szczypiąc się, aby udowodnić sobie, że to dzieje się naprawdę. Wróć! Moglibyśmy się szczypać, gdyby tramwaj nie był tak zatłoczony, że ciężko ruszyć ręką. Nie ulega jednak wątpliwości, że przed naszymi oczami przemykają podmywane wodą ściany weneckich kamienic. Nareszcie jesteśmy w Wenecji!
Tramwajem wodnym dopływamy aż pod Basilica di Santa Maria della Salute i tu kończymy wodną przygodę. Od teraz całe miasto będziemy eksplorować pieszo. Szybko przekonujemy się, że nasza standardowa taktyka zwiedzania, zatytułowana „gubienie się w losowych uliczkach”, w Wenecji nie zda egzaminu. Jesteśmy bowiem uzależnieni od… mostów! Nie wystarczy tu mniej więcej trzymać właściwy azymut i podążać slalomem przez kolejne wąskie przecznice. Prędzej czy później trafiamy w zaułki, które nie kończą się mostem i zmuszają do szukania nowej trasy. To naprawdę wyjątkowe (choć czasem irytujące) przeżycie!
Są takie marzenia, nawet urastające do rangi dużych, z którymi zawsze jakoś tak jest nie po drodze. Dla nas Wenecja była koronnym tego przykładem. Marzeniem, które zawsze było odkładane na później, bo zawsze coś nie grało lub wygrywały inne plany. Tym razem nic nie planowaliśmy. Wygrał przypadek – nieprzychylna słoweńska aura i nasza yolo decyzja o wyjeździe do Włoch doprowadziły do spełnienia marzenia. Zmęczeni, czując te kilkanaście kilometrów w nogach, wracamy do bazy. Zmęczeni ale cholernie szczęśliwi.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Duża
NOCLEG: Tenuta Le Risare
Dzień 7 – Jaskinie Szkocjańskie
Chmury opuszczające słoweńskie niebo to najlepszy znak, że czas wracać na pierwotne szlaki. Przekraczamy granicę, na której znów nie ma nikogo, kto mógłby chcieć weryfikować nasze certyfikaty COVID i obieramy kurs na Jaskinie Szkocjańskie.
Chwilę później, z lekką nutką niepewności czekamy w długim ogonku po bilety. Już 14:20, a ostatnie wejście zaplanowane jest na 15:00. Dreszczyk emocji działa na szczęście rozgrzewająco, bo temperaturami Słowenia jeszcze od Włoch nieco odstaje. Finalnie, wraz z jakimiś 200 (!) osobami, punkt 15 wyruszamy zwiedzać jaskinię.
Początkowo musimy mocno uważać na głowy przechodząc przez tunel wejściowy. Szybko jednak prostujemy plecy, układając równocześnie usta w żywą wersję internetowego :O. Skala rozmiaru otwartej przestrzeni tej jaskini jest wielka i jej realnego ogromu nie oddadzą żadne zdjęcia. Nie oddadzą też dlatego, że… nie wolno ich robić. Kilkanaście minut później dodatkowo cieszymy się z tej zasady, przemykając wąskim deptakiem nad przepaścią – to nie najlepsze na tłumy ludzi z telefonami w dłoniach, nawet mimo obecności barierek.
Deptak wiodący wzdłuż ściany jaskini prowadzi nas do głównej atrakcji programu. Jest nią most zawieszony kilkadziesiąt metrów nad rwącą rzeką. Niestety, Reka nie może dziś pochwalić się ani silnym nurtem ani wysokim poziomiem, więc odczucia audiowizualne nie są tak oszałamiające, jak się zapowiadało. W lepszych warunkach spacer mostem wiszącym ponad niespokojną rzeką pośrodku jaskini musi być epicki.
Nocujemy w dość przypadkowo znalezionym, przydrożnym zajeździe. W krótkiej rozmowie o pogodzie, pracująca tam pani uświadamia nas, jak dobrą decyzję podjęliśmy opuszczając na kilka dni Słowenię. Przybijamy sobie telepatycznie high-five mając nadzieję, że pogoda będzie od teraz ostatnią rzeczą, o którą trzeba się martwić.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Guest House Danilo-Hiša Primc
Dzień 8 – Moon Bay i tankowanie wina
Słowenia słynie z gór, rzek, jaskiń czy zamków, a licząca mniej niż 50km linia brzegowa nie uchodzi za najmocniejszy atut kraju. Stęsknieni za morzem i plażą obieramy jednak kierunek na wybrzeże. Miło będzie wskoczyć do wody o temperaturze wyższej niż ta, którą oferował nam przez 8 miesięcy Ocean Atlantycki.
Na plażę wiedzie półgodzinny trekk od parkingu. Z trasy wiodącej kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza rozpościerają się piękne widoki na plażę i całą zatokę. Fani białego piasku mogą w tym momencie poczuć się zawiedzeni – na próżno go tu szukać na kamyczkowym wybrzeżu. Po zajściu na dół szybko dostrzegamy, jak bardzo moda plażowa w Słowenii różni się od tej, do której przyzwyczaiła nas Gran Canaria. Zauważamy też, że maska do snorkelingu, którą taszczyliśmy ze sobą z Polski specjalnie na tę okazję, została w samochodzie. Cóż, poszukamy rybek kolejnym razem.
Po kilku godzinach relaksu na plaży i w nie-dramatycznie-zimnej wodzie (team ciepłe morza 😎) przenosimy się do nadmorskiej miejscowości Koper. Na próżno szukać tam ładnych plaż, ale można za to znaleźć przyjemne przestrzenie do spaceru oraz kurtyny wodne, tak przydatne w upalny dzień. Prawda jest taka, że Koper odwiedzamy głównie po to, żeby zatankować. Nie, nie samochód. Korzystamy z dobrodziejstw Vinakoper i tankujemy lokalne wino do termosu! Tak wyposażeni ruszamy na nasz pierwszy, słoweński camping. Nie po to sprawiliśmy sobie namiot tuż przed wyjazdem, żeby spać tylko pod betonowym dachem.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Camping – Dujčeva domačija
Dzień 9 – Lublana
Trzy lata minęły od ostatniej nocy w namiocie, a ponad dwa od zasmakowania australijskiego vanlife’u. Miło było po długim czasie obudzić się tak blisko przyrody. Zwłaszcza, że camping na którym spędziliśmy noc, to ogromna zielona przestrzeń z niewielką ilością osób, położona przy samej rzece.
Szybko zamieniamy jednak dziką zieleń na miejską zieleń i odwiedzamy słoweńską stolicę. Lublana to miasto, które w 2016 roku otrzymało tytuł European Green Capital. To, co od razu rzuca nam się w oczy, to dość lokalny klimat, nieprzypominający zupełnie stolicy europejskiego kraju. Odwiedzamy oczywiście dziedziniec zamku oraz przechadzamy się po słynnym Dragon Bridge, ale głównym celem naszych kroków jest Metelkova. To takie miasto w mieście – obszar będący alternatywnym centrum kulturalnym Lublany. Znajdujemy tam pełno wszelkiej maści sztuki ulicznej – od malunków na ścianach, aż po dość ekscentryczne instalacje.
Na pobliskiej scenie trwają przygotowania do koncertu, którego już jednak nie doświadczamy. Jedziemy do wynajętego na weekend Airbnb, bo mamy trochę prania do zrobienia. Nie posiadamy tylu ubrań, żeby móc sobie pozwolić na luksus dwóch tygodni bez prania. Proza życia ludzi drogi.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Jack’s Place
Dzień 10 – Logarska dolina i wodospad Rinka
W niedzielny poranek wreszcie porzucamy słoweńskie autostrady i jedziemy przed siebie wijącymi się niczym wąż drogami. Trasa z Trbovlje, w którym chwilowo stacjonujemy i suszy się nasze pranie, do Logarskiej Doliny wyprowadza nas w góry, aby zaraz ponownie ściągnąć na niziny i zaoferować górski krajobraz widziany od dołu.
Trzymając się biegnącego obok nas koryta rzeki Savinja docieramy pod szlaban, gdzie kupujemy bilety wjazdowe do doliny. Decydujemy się dojechać na parking na samym jej końcu i zacząć dzień od wodospadu Rinka. Na miejscu szukamy różnych perspektyw, z jakich można spojrzeć na wodospad i dzielnie robimy zdjęcia, moknąc od bryzy unoszącej się w jego okolicy. Wodospad bardzo przypomina nam australijski Wallaman Falls. Taki trochę w wersji demo, ale nadal wspaniały. W wodospadach jest coś magicznego, co każdorazowo nas przyciąga.
Szczęśliwi doświadczaniem wodospadu Rinka niemal w samotności, postanawiamy zrobić sobie pieszo 15km pętelkę od parkingu przy wodospadzie, do wjazdu do doliny i z powrotem. Trasa jest łatwa i przyjemna, choć nieco monotonna. Podstawowa przechadzka po dolinie zdecydowanie nie dostarcza nam nadzwyczajnych wizualnych orgazmów. Dwie sztandarowe łączki, krowy i górskie szczyty w chmurach – tyle zapamiętujemy ze spaceru i wracamy do Airbnb sprawdzić, czy pranie nam wyschło.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Jack’s Place
Dzień 11 – Wąwóz Vintgar
Zaopatrzeni w satysfakcjonującą ilość czystych ubrań, ustawiamy nawigację na Wąwóz Vintgar. Według internetów, na najbliższe godziny nie ma wolnych wejściówek. Niezrażeni tym faktem docieramy na parking przed kasą. Na miejscu okazuje się, że postąpiliśmy słusznie – bilety są dostępne, trzeba tylko odstać 15 minut w kolejce.
Wąwóz Vintgar jest chyba pierwszym miejscem, w którym tłumy realnie utrudniają zwiedzaniem. Są naprawdę spore. Podążamy jednak wzdłuż koryta rzeki podziwiając jej nietuzinkowy kolor i staramy się nie wypuścić z rąk telefonu robiąc zdjęcia wśród przepychających się ludzi. Po dotarciu na koniec wąwozu stajemy przed decyzją, którą trasę wybrać, aby wrócić na parking (wąwóz jest jednokierunkowy). Stawiamy na typowy scenic trail, czyli nieco dłuższą ale, ponoć, bardziej widokową ścieżkę. Trudno powiedzieć, co widzieli ci, którzy wybrali drugą trasę, ale przed nami rozpościerały się nieprawdopodobne widoki na otaczające nas góry.
Ze względu na młodą wciąż godzinę, postanawiamy zobaczyć dziś jeszcze jeden słoweński klasyk – jezioro Bled. Środek sezonu sprawia jednak, że dane nam jest jedynie liznąć Bledu. A w zasadzie, to liznąć bledejską kremówkę oraz vege burgera i nieco nacieszyć oczy widokiem jeziora. Okazuje się, że na żadnym kempingu w okolicy nie ma wolnych miejsc. Ruszamy więc dalej, aby znaleźć coś przed zmrokiem.
Tym sposobem trafiamy na oddalony 30 minut od Bledu camping nad rzeką Sawą. Od teraz to namiot staje się naszym głównym dachem nad głową na resztę podróży. Pierwszy raz w życiu mamy TAK bajkowy widok z namiotu i jaramy się równie mocno, co zachodzące właśnie słońce.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Camping Kamne
Dzień 12 – słoweńskie perły północnego zachodu
Ależ to była zimna noc! Górskie położenie campingu zrobiło swoje. Nie pakujemy sprzętu, bo postanowiliśmy zostać tu na kolejną noc. Szybko ruszamy w kierunku pobliskiego Rezerwatu Zelenci. Nie mamy jeszcze pojęcia, że właśnie zaczynamy chyba najbardziej wyczerpujący dzień naszej podróży.
Zaczyna się niepozornie, bo od podziwiania cudownego, błękitnego koloru wody w Rezerwacie Zelenci. Dzięki wczesnej godzinie, długo cieszymy się miejscem w samotności, oglądając pływających mieszkańców tej niemal transparentnej wody. Podziwiamy też wodno-górski krajobraz z pobliskiej, niewielkiej wieży widokowej i lecimy dalej, bo grafik dziś napięty. Gdzie teraz? No jasne, że na(d) Jasną!
Jezioro Jasna to więcej niż sztuczny zbiornik wodny. To dwa sztuczne zbiorniki połączone w jeden. Jest na tyle niewielkie, że z łatwością można je obejść. Mimo piękna koloru wody, porzucamy pomysł rozłożenia się na kocu przy samym brzegu. Cóż, trochę nie nasz klimat. Ale! Tuż obok, wieloma strumieniami, płynie sobie przepiękna rzeka Pišnica, nie zwracając na siebie niemal niczyjej uwagi. Brzmi jak miejsce na przyjemny piknik!
Gdzie ten wyczerpujący dzień, spytacie? Na dobre zaczyna się wraz z pomysłem udania się pod mamucią skocznię w Planicy. Zaraz, zaraz – jakie „pod”? Korzystamy z tego, że latem skocznia jest powszechnie dostępna i postanawiamy zdobyć Letalnicę pieszo. Schodek po schodku. Naliczyłem ich 1210. Tak, 1210 schodków w górę, a potem 1210 schodków w dół. Jednak widoki z samego szczytu warte było takiego spaceru. Wracamy z myślą, że trzeba mieć niezłe jaja, żeby usiąść na belce i zjechać. O rozwijanych prędkościach i samym locie już nawet nie wspominam.
Czas odpocząć?
Po tym wyczerpującym doświadczeniu, wracamy zmęczeni na nasz campi… Nope. Mamy jeszcze jeden niezrealizowany punkt w dzisiejszej agendzie. Wodospad Peričnik, położony w Parku Narodowym Triglav. Nie jest to pierwszy lepszy wodospad. Jedna ze ścieżek wiedzie… za słup spadającej wody! To właśnie nią wspinamy się w górę. Po dotarcie w okolice wodospadu doświadczamy ulewy, która z deszczem nie ma jednak nic wspólnego. Bryza generowana przez rozbijającą się na dole wodę wodospadu to pikuś. Z okolicznych skał woda leci strumieniami na nasze głowy, ale to nic. Misja zakończona powodzeniem – zobaczyliśmy świat zza wodospadu.
Po tym wyczerpującym doświadczeniu, wracamy zmęczeni na nasz camping. Nauczeni doświadczeniem ostatniej nocy, szczelnie zawijamy się w śpiwory i czekamy na to, co dziś przyniesie noc.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Duża
NOCLEG: Camping Kamne
Dzień 13 – kanaryjskie wspomnienia na Przełęczy Vršič
To nieprawda, że każdy z chorobą lokomocyjną panicznie unika zakrętów. Czasem warto trochę pocierpieć dla pięknych widoków. Mając w głowach drogi górskich zakamarków Gran Canarii, wyruszamy na słoweńską Przełęcz Vršič – świątynię wzniesień i zakrętów. Przełęcz, która, nie będę Was oszukiwać, finalnie trochę zawodzi. Choć kilka widoków zdaje się miło głaskać nasze źrenice, sama przyjemność z jazdy okazuje się znikoma. Bardzo wielu kierowców nie radzi sobie z tą drogą. Nie tylko zachowują się nieprzewidywalnie, ale często po prostu stwarzają zagrożenie np. ścinając ostre zakręty. Może winne są tu nasze przyzwyczajenia do kanaryjskich kierowców, od których uczyliśmy się poruszać po wzniesieniach i zakrętach niczym kozice? Może. Niemniej z lekką ulgą opuszczamy okolicę i, lekko zieloni po zakrętach, udajemy się na trekking do źródła rzeki Soczy.
Choć najwięcej atutów ta najbardziej instagramowa rzeka w Słowenii pokazuje dopiero w dalszym swoim biegu, chcieliśmy też zobaczyć miejsce, z którego wypływa. Nie przypuszczaliśmy, że i tu wypłyną, już kolejny raz tego dnia, kwestie bezpieczeństwa. Widząc w jaki sposób obecni na szlaku ludzie pchają się na siebie i wymijają na łańcuchach, stojąc na wąskiej półce skalnej, zawracamy. Dochodzimy do wniosku, że nie warto. W zamian za to ruszamy w drogę podążając za nurtem Soczy. Dojeżdżamy na parking przy Małym Korycie Soczy. Tam zostawiamy samochód i pieszo ruszamy kilkukilometrowym szlakiem wzdłuż brzegu rzeki, aż do Wielkiego Koryta Soczy.
Tu naprawdę nie ma gdzie spać!
Po trekkingu na dobre bierzemy się za szukanie noclegu. Jakichkolwiek, bo wszystko w okolicy jest zajęte – campingi, pokoje, hotele czy hostele (zarówno online jak i offline). Finalnie miejsce na spędzenie nocy udaje nam się znaleźć 150 km dalej, w miejscowości Postojna. Zmierzając do celu zatrzymujemy się jeszcze przy dwóch mostach – Napoleon’s Bridge i Solkan Bridge. Zwłaszcza drugi z nich robi na nas ogromne wrażenie. Cóż się dziwić – w końcu, ponoć, największy most z kamiennym łukiem na świecie.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Duża
NOCLEG: Youth Hostel Proteus Postojna
Dzień 14 – Moon Bay po raz drugi i Piran
Wiedzieliśmy, że sierpień to środek sezonu wakacyjnego. Nie przypuszczaliśmy jednak, że cała Europa zjedzie się do tej maleńkiej Słowenii. Nawet lokalni wszem i wobec mówią, że to ewenement w skali ostatnich lat. Sami zwiększoną liczebność turystów zauważamy tym razem w okolicach Moon Bay. Dziś nie ma szans na parkowanie bliżej plaży. Cofamy się do bardziej odległego parkingu i korzystamy z darmowego shuttle busa, aby dostać się w okolice wybrzeża.
Po krótkim chillu na plaży, za cel obieramy bardzo włosko wyglądające miasteczko Piran. Tam robimy to, co potrafimy najlepiej – gubimy się w wąskich uliczkach. Tym razem celowo i mniej chaotycznie niż w Wenecji. Wychodzimy też na pobliską dzwonnicę, żeby z góry podziwiać pomarańczowe dachy domów tego niewielkiego miasteczka. Klasycznie już, będąc w okolicach wybrzeża, zahaczamy o Vinakoper i uzupełniamy zapas wina na najbliższe dni. A że wino najlepiej smakuje na campingu, obieramy kurs na urokliwą Vipava Valley i znajdujące się w jej sercu pole campingowe. Miejsce wybraliśmy kompletnie nieprzypadkowo. Dziś noc perseidów!
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Kamp Tura
Dzień 15 – leniwy dzień w Vipava Valley
Poprzedniej nocy doliczyliśmy się pięciu „spadających gwiazd”, w tym jednej wyjątkowo atrakcyjnej. Może to one natchnęły nas, żeby spacyfikować na moment duszę odkrywcy i po prostu nieco zwolnić. Zachwyceni klimatem campingu postanawiamy zostać na kolejną noc. Nim ona nastanie, pozwalamy potrzebie odkrywania wypełznąć nieco na wierzch i udajemy się na krótki (ok. 5 km) trekking w pobliżu campingu. Widoków nie doświadczamy w zasadzie żadnych, ale przynajmniej rozprostowujemy nogi po wieczornym leżeniu na kocu i patrzeniu w niebo. Zwłaszcza, że na dziś mamy podobne plany.
Dobrze, że zrobiliśmy zapas wina.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Kamp Tura
Dzień 16 – Wąwóz Tolmin i wodospad Boka
Ten dzień zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii. Postanawiamy ubrać buty trekkingowe! Zwykle nie mamy ich nawet w bagażu, bo nasze 40l plecaki na to nie pozwalają. Przez to nauczyliśmy się robić przeróżne trasy w butach sportowych i siła przyzwyczajenia sprawia, że często czujemy się w nich pewniej niż w trekkach. Zasada jest jednak prosta – jeśli widzimy, że szlak jest nie na nasze obuwie, zawracamy. Buty trekkingowe w wąwozie Tolmin okazują się przydatne dopiero na samym końcu trasy – w jaskini o niesamowicie wyślizganym, kamiennym podłożu. Sam wąwóz mocno przypomina Vintgar, choć w nieco mniej spektakularnej wersji. Oprócz spaceru ścieżkami wzdłuż wąwozu, korzystamy również z dodatkowej atrakcji, jaką jest most wiszący, uginający się pod każdym krokiem. Przechodzi przez niego nawet Ania, bez większego uszczerbku na zdrowiu fizycznym bądź psychicznym.
Po wąwozie Tolmin przychodzi czas na kolejny wodospad. Ostatni już podczas tej podróży. Odwiedzamy wodospad Boka, który wyróżnia się mocno od dotychczasowych, bardzo szerokim strumieniem wody. Robimy tylko prosty trekking do punktu widokowego i wracamy do samochodu. Chyba powoli łapie nas lekkie zmęczenie intensywną podróżą. Dziś już czas na nas – lecimy na nowy camping!
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Średnia
NOCLEG: Camp Smlednik
Dzień 17 – promienie słońca i chłód rzeki Sawy
Oto jest dzień, w którym postanawiamy nie robić NIC. Od świtu do zmierzchu nie ruszamy się z campingu. Korzystając z pięknej pogody, rozkładamy się na kocu przy namiocie i czytamy książki, łapiąc przy tym promienie słoneczne. Dodatkowo, dosłownie 5 metrów od naszego namiotu płynie zimna rzeka Sawa, która tego dnia dostarcza nam od czasu do czasu podmuchy orzeźwiającego powietrza.
Cieszymy się ostatnim campingowym dniem i nadchodzącą ostatnią nocą pod namiotem. Lekko też jaramy się już kolejnym dniem, bo na koniec zostawiliśmy sobie dwie słoweńskie perełki.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Mała
NOCLEG: Camp Smlednik
Dzień 18 – jezioro Bohinj i jezioro Bled
Ostatni dzień zwiedzania czas zacząć! Pakujemy jeszcze mokry namiot do samochodu i ruszamy w kierunku Jeziora Bohinj. Jest dość wcześnie, więc decydujemy się zaparkować po spokojniejszej, zachodniej stronie i pieszo zaczynamy okrążać jezioro od północnego-zachodu. Po 20 minutach docieramy do zupełnie pustej plaży, gdzie szybko zrzucamy ciuchy i wskakujemy do praktycznie pustego jeziora. Równie szybko z niego wyskakujemy – to stanowczo nie nasze temperatury, ale kąpiel i tak zaliczona! Przez chwilę, już z perspektywy brzegu, obserwujemy jeszcze naturalnych mieszkańców wodnych głębin i wracamy do samochodu, żeby poznać się ze wschodnim brzegiem. Uciekamy jednak z tej części prawie tak szybko, jak z zimnych wód jeziora, ze względu na zagęszczenie ludzi i obieramy kurs na drugie z popularnych w okolicy jezior – Bled.
Nad Bledem nawet nie myślimy o plażowaniu czy kąpielach. Chcemy zmęczyć się po raz ostatni! Stawiamy więc na obejście jeziora wokół. Bled jest nieco mniejsze niż Bohinj, co delikatnie ułatwia sprawę. Żeby nie było jednak zbyt prosto, około połowy drogi wdrapujemy się na punkt widokowy Ojstrica. Z niego podziwiamy całe jezioro, niewielką wysepkę pośrodku oraz górujący nad okolicą zamek.
Na końcu trasy jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni. Po doświadczeniu tłumów w innych, turystycznych miejscach, mieliśmy obawy przed królem słoweńskiej turystyki – Bledem. Okazało się jednak, że ludzie gromadzą się tu głównie w okolicach plaż czy przestrzeni zielonych, a sam spacer z dala od tych miejsc odbywa się w bardzo kameralnej atmosferze.
Zadowoleni z tak miło spędzonego ostatniego dnia udajemy się w kierunku łóżka. Ostatnią noc spędzamy w przyjemnym mieszkaniu z Airbnb i regenerujemy nasze baterie przed drogę powrotną.
INTENSYWNOŚĆ DNIA: Duża
NOCLEG: Soba Janko
Dzień 19 – droga powrotna
Czas wracać! Może nie pokochaliśmy Słowenii całym sercem, ale i tak żal zostawiać za sobą te piękne widoki. Jedyne, co cieszy się z takiego obrotu spraw, to nasze konto bankowe. Tanio nie było, ale na dokładne podsumowania finansów przyjdzie jeszcze czas.
Trasę mamy zbliżoną do tej, która doprowadziła nas do słoweńskiej granicy. Tym razem jednak nie trafiamy na żadne załamania pogody czy inne niepożądane utrudniacze jazdy, jak np. kontrole na granicach. Zatrzymujemy się tylko po wjeździe do Austrii, żeby kupić winietę w automacie (czeską winietę nadal mamy ważną) i lecimy w stronę Polski!
Choć nasza relacja z podróży po Słowenii może wydawać się długa, to NAPRAWDĘ była wersja skrócona! Jeśli chcecie zobaczyć więcej słoweńskich (i nie tylko) zdjęć, chodźcie na nasz Instagram. Tam też na bieżąco relacjonujemy nasze podróżnicze życie cyfrowych nomadów.
Jak patrzy się na takie zdjęcia, to człowiek natychmiast chce się pakować i wyruszać w podróż 🙂 Pozdrawiamy!