Covid-19 zamknął nas w czterech ścianach pod koniec kilkunastomiesięcznej podróży dookoła świata. Zastał nas w Argentynie i przyczynił się do tego, że została ona krajem, w którym (zaraz po Polsce) spędziliśmy najwięcej czasu w życiu. Paradoks tej sytuacji jest taki, że kraju w zasadzie nie było nam dane zwiedzić. Wróćmy jednak do momentu, gdzie historia się zaczyna.
Początkowo chcieliśmy przeczekać całą tę pandemię Covid-19 w Argentynie. Gdy zaczęły się lokalne ograniczenia był marzec. Do Polski mieliśmy wracać w maju, ale liczyliśmy się z tym, że powrót się opóźni. W perspektywie zamknięcia w mieszkaniu, nie robiło nam wielkiej różnicy, w jakim kraju się znajdujemy. Skoro podróżujemy z pracą, to siedzenie w zamknięciu będzie takie samo, niezależnie od szerokości geograficznej. Być może dzięki takiemu nastawieniu łatwiej było nam pogodzić się z informacją, która spadła na nas pod koniec kwietnia. Dowiedzieliśmy się wówczas, że władze zakazały sprzedaży biletów na wszystkie regularne loty komercyjne do, z i wewnątrz Argentyny, oraz odwołały wszystkie planowane loty. Zakaz ten miał obowiązywać aż do września i niejako odcinał nam drogę powrotu.
Rozważania nad powrotem
Sytuacja lekko się zmieniła, gdy z początkiem maja Ambasada RP w Buenos Aires zaczęła sondować zainteresowanie lotem do Polski. Mieliśmy wtedy totalnie nieogarnięty temat potencjalnego powrotu. Był on o tyle złożony, że Argentyna przez Covid-19 wprowadziła bardzo restrykcyjne ograniczenia swobody poruszania się. Wyjścia inne niż do sklepu, apteki czy bankomatu wymagały posiadania specjalnych przepustek, a każda prowincja mogła narzucać swoje dodatkowe restrykcje. Tym samym, w momencie otrzymania telefonu od ambasady nie wiedzieliśmy nawet jakie pozwolenia mogą nam być potrzebne, żeby móc w ogóle dotrzeć na oddalone o 400 km lotnisko.
Kilka dni później zaczęły się u nas problemy zdrowotne. Nie miały jednak nic wspólnego z Covid-19, ale częściowo związane były ze zmianą aury i nadchodzącą zimą, która zaczynała coraz mocniej rozgaszczać się w Argentynie. Wyrosło jeszcze kilka innych powodów, które sprawiły, że zaczęliśmy poważniej myśleć o przenosinach do Europy i odwiedzeniu ojczyzny. Kilka dni później, po wielu godzinach spędzonych na ostrym researchu, z zupełnie inną wiedzą doszliśmy do wniosku, że mamy to. Wiemy co robić, gdy nadejdzie czas. Teraz trzeba cierpliwie czekać na lot. Argentyna dość regularnie wyrażała zgodę na wykonywanie pojedynczych lotów i w tym upatrywaliśmy naszej szansy.
Transfer etapami stojący
Co było najtrudniejsze w organizacji transferu do Polski? Spięcie wszystkiego w całość, podczas gdy przepisy na całym świecie zmieniały się w błyskawicznym tempie. Żeby dostać się do Polski, czekało nas pokonanie kilku etapów podróży. Musieliśmy wszystko spiąć i liczyć na to, że nie przeszkodzi nam zmieniająca się dynamicznie sytuacja na świecie.
Planując ten transfer przyjęliśmy strategię używaną przy planowaniu złożonej podróży z wieloma przesiadkami. Niby każdy etap traktowaliśmy jako osobną część, ale musimy wziąć poprawkę na to, że ewentualne trudności rzucą cień wątpliwości na powodzenie kolejnych etapów.
Podejście etapowe okazało się dobrym rozwiązaniem i polecam je z całego serca, jeśli przyjdzie Wam kiedyś organizować podobną podróż. W taki też sposób opiszę nasz transfer – dzieląc historię na 3 etapy.
Przejazd z Mar del Plata do Buenos Aires
Choć Mar del Plata znajduje się w Prowincji Buenos Aires, to jednak od lotniska w stolicy Argentyny, dzieliło nas około 400 km. Generalnie uznalibyśmy, że to niewiele. Niemniej w momencie, gdy kraj jest zamknięty a wychodzenie z domu jest, poza kilkoma wyjątkami, zabronione, sprawa się komplikuje. Argentyna wprowadziła spore restrykcje w przemieszczaniu się, podróże pomiędzy miastami nie były dozwolone, a co za tym idzie zawieszone zostały kursy międzymiastowego transportu publicznego.
Przepisowy zawrót głowy
Początkowo, próbując uzyskać informację na temat możliwości opuszczenia Mar del Plata w celu udania się na lotnisko i powrotu do Europy, od tamtejszych urzędników dostaliśmy odpowiedź, że taka podróż nie będzie możliwa. Później udało nam się uzyskać informację, że możemy dostać zgodę po wypełnieniu specjalnego formularza.
Nim jednak doszło do realizacji naszej podróży, liczba potwierdzonych zachorowań dość znacząco wzrosła i zasady zdążyły się zmienić. Przejazd dało się zorganizować, ale pojawiło się kilka dodatkowych warunków. Po pierwsze, przejazd musiał być zrealizowany taksówką (lub podobnym typem transportu prywatnego) zarejestrowaną w Mar del Plata. Kierowca spoza Mar del Plata nie dostałby zgody na wjazd do miasta i szybkie opuszczenie go. Mar del Plata, z uwagi na jednostkowe przypadki zachorowań na Covid-19, bardzo zamknęło się na osoby przybywające z zewnątrz. Dodatkowo na wjeździe do miasta prowadzone były dokładne kontrole medyczne oraz obowiązkowo trzeba było przejechać przez specjalną kurtynę do dezynfekcji. Osoby spoza Mar del Plata nie miały prawa wjazdu do miasta, a chęć uzyskania zgody wiązała się z odbyciem 14-dniowej kwarantanny zaraz po przyjeździe.
Po drugie, musieliśmy otrzymać stosowną zgodę na przejazd od argentyńskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W naszym imieniu starał się o nią polski konsulat w Buenos Aires. Chcąc taką zgodę otrzymać, musieliśmy dostarczyć między innymi potwierdzenie rezerwacji lotu, dane nasze, firmy przewozowej, kierowcy oraz pojazdu, a także szczegółowe informacje na temat planowanej trasy (numery dróg i/lub nazwy miejscowości przez które będziemy jechać).
Jakby tego była mało, jest jeszcze “po trzecie”. Sam kierowca również musiał wystąpić o stosowną zgodę od władz miasta Mar del Plata, na realizację takiego przejazdu.
Pod presją czasu
Na tym etapie najtrudniejsze było odpowiednie zgranie wszystkich elementów. Teoretycznie, wszystko powinno zadziać się jako pierwsze, bo wszystko się ze sobą zazębiało. W związku z tym jesteśmy niesamowicie wdzięczni za pomoc w skoordynowaniu tego pracownikom Ambasady RP w Buenos Aires oraz wolontariuszce Noelii, mającej polskie korzenie, do której kontakt dostaliśmy od ambasady. Zwłaszcza, że finalnie wszystko mogliśmy zacząć załatwiać dopiero 60 godzin przez wylotem (dopiero wtedy dostaliśmy potwierdzenie, że możemy kupić bilety na lot) więc czasu było naprawdę niewiele.
Początkowo chcieliśmy nieco skrócić podróż, spędzając ostatnią noc w Buenos Aires. Niestety okazało się, że nie otrzymamy wymaganych zgód, żeby pokonać taką trasę. Chcąc ubiegać się o pozwolenia, musieliśmy wcześniej zarezerwować i opłacić nocleg, bo musieliśmy znać dokładny adres, pod który będziemy jechali. Trzeba było więc zrezygnować z tego noclegu, a kwota pobrana przy rezerwacji nie podlegała zwrotowi.
Nasza trasa miała trwać od 5 do 8 godzin w zależności od korków i czasu spędzonego w punktach kontrolnych. Finalnie zmieściliśmy się w dolnej granicy tych widełek, bo kontrolę mieliśmy tylko jedną. Zatrzymała nas policja za bramkami na autostradzie w Buenos Aires i poprosiła o nasze pozwolenia. Nikt jednak nie sprawdzał zgodności danych na pozwoleniu z naszymi paszportami 😉
Koszty tego etapu (za 2 osoby):
- przejazd taksówką z Mar del Plata do Buenos Aires: 13 500 ARS (~770 PLN)
- opłaty drogowe: 371 ARS (~21 PLN)
- koszt anulowanego noclegu w Buenos Aires: 68,10 PLN
Lot z Buenos Aires do Frankfurtu
W momencie, gdy przez Covid-19 Argentyna wprowadziła zakaz sprzedaży biletów na regularne loty komercyjne, możliwości przedostania się do Europy były mocno ograniczone. Gdy przyjechaliśmy na lotnisko, czuliśmy się co najmniej dziwnie. Byliśmy na głównym, międzynarodowym lotnisku w stolicy kraju. Co więcej – na jednym z największych lotnisk na kontynencie. Jednak na tablicy odlotów, w samo południe widniały informacje o jedynie 4 startach planowanych tego dnia.
Nie za wszelką cenę
Większość lotów do Europy, które odbywały się w owym czasie pandemii Covid-19, było przeznaczonych tylko dla obywateli krajów docelowych. My nie mogliśmy z nich skorzystać. Gdy pojawiały się informacje o połączeniach lotniczych, na które sprzedaż jest nieco bardziej ogólna, musieliśmy konfrontować ich ceny z zaplanowanym przez nas budżetem. W ten sposób odpuściliśmy lot organizowany przez ambasadę Izraela, gdyż za jeden bilet do Frankfurtu musielibyśmy zapłacić, bagatela, 1885 USD (~7400 PLN).
Pierwotnie założyliśmy, że za jeden bilet do Europy nie chcemy płacić więcej niż 4000 PLN. Gdy jednak pojawiła się opcja lotu Lufthansą do Frankfurtu, która tylko trochę wykraczała poza zaplanowany budżet, zdecydowaliśmy się spróbować. Po pierwsze, życie w ciągłym rozkroku i polowanie na wylot działało na nas bardzo destrukcyjnie i chcieliśmy jak najszybciej zakończyć ten stan. Po drugie, nie zapowiadało się, żeby inne loty do Europy były tańsze. Dostaliśmy informację, że ambasada Belgii sonduje możliwość zorganizowania lotu do Brukseli. Jego cena miała wynieść 850-1100 EUR, w zależności od liczby pasażerów. W najlepszym wypadku zapłacilibyśmy około 3800 PLN, ale nie mieliśmy gwarancji, czy ten lot się odbędzie i czy cena biletu rzeczywiście będzie bliska dolnej granicy widełek.
Był jeszcze trzeci powód. Wiedzieliśmy, że lot Lufthansy, o którym mowa, najprawdopodniej zrealizowany zostanie Boeingiem 747 (Jumbo Jet), którym bardzo chcieliśmy kiedyś polecieć. Wiedzieliśmy, że szanse na lot tym samolotem będą cały czas malały, gdyż jest to stosunkowo stary i mało ekonomiczny model. Wiele linii lotniczych, dotkniętych obecnym kryzysem, zaczęło rezygnować z „Jumbo” w swojej flocie. Pod wpływem wszystkich tych argumentów, zdecydowaliśmy się nieco nagiąć nasz budżet 😉
Polowanie na bilety
Jeśli myślicie, że mogliśmy ot tak wejść na stronę Lufthansy i kupić bilety, to muszę Was brutalnie ściągnąć na ziemię. Na razie mówiliśmy tylko o szansach, natomiast musieliśmy się jeszcze mocno postarać, żeby w ogóle załapać się na lot. Wiedzieliśmy, że pierwszeństwo zakupu będą mieli Niemcy, którzy zarejestrowali się w specjalnym systemie. Dla pozostałych osób zostanie niewiele miejsc. Gdy dowiedzieliśmy się, że sprzedaż pozostałych biletów ruszy w niedzielę (nie wiadomo jeszcze było w jakiej formie), ustawiliśmy na czatach przyjaciół, którzy mieli sprawdzać, czy informacja o sprzedaży nie pojawi się europejskim przedpołudniem, a więc naszą nocą.
Gdy wstaliśmy, regularnie „naduszaliśmy refresh” we wszystkich miejscach, w których informacja o lotach mogła się pojawić. Finalnie informację tę zobaczyliśmy bardzo szybko (sporo przed mailem od ambasady) i dość szybko zgłosiliśmy się na listę zainteresowanych. Później zostało już tylko oczekiwanie na telefon od Lufthansy, którego dość długo nie było. Zaczęliśmy już tracić nadzieję, aż po około 40 godzinach od zgłoszenia telefon zadzwonił. Pierwszy raz w życiu kupiłam bilety przez telefon 😉 Trzeba było więc błyskawicznie uruchomić machinę związaną z organizacją pierwszego (opisanego wyżej) oraz ostatniego etapu naszego transferu.
Sam lot był najdłuższym w naszym życiu (jak na razie 😅) i trwał 13 godzin oraz 15 minut.
Koszty tego etapu (za 2 osoby):
- bilety lotnicze na trasie Buenos Aires -> Frankfurt: 8652,19 PLN
Transfer z Frankfurtu do Krakowa
Wracaliśmy do Polski w czasie, gdy przez Covid-19 w naszym kraju funkcjonowały tylko loty wewnętrzne. Jedynym sposobem na wjazd do kraju był przejazd przez granicę lądową z Niemcami. Musieliśmy zatem znaleźć przewoźnika, który zawiezie nas z Frankfurtu, w którym lądowaliśmy, do Krakowa. Z tego miasta pochodzimy i w nim chcieliśmy spędzić naszą obowiązkową kwarantannę.
(Z) czym do Polski?
Bilet na transfer do Polski musieliśmy kupić jeszcze będąc w Argentynie. Niemieckie ograniczenia wjazdu do kraju w związku z Covid-19, pozwalały nam jedynie na transfer. Mogliśmy więc zostać poproszeni o dokument potwierdzający kontynuację trasy już przy stanowisku check-in w Buenos Aires. Bez niego odmówiono by nam wejścia na pokład. Jak się jednak okazało, w Argentynie nikt nam tego nie sprawdzał. Mimo wszystko nie byliśmy zaskoczeni 😉 Bilety na kontynuację podróży pokazywaliśmy dopiero na kontroli paszportowej po przylocie do Frankfurtu.
Zdecydowaliśmy się na zakup miejsca w busie, który zabrał nas spod lotniska we Frankfurcie na parking niedaleko lotniska w podkrakowskich Balicach. Inną alternatywą był przejazd pociągiem lub Uberem z lotniska we Frankfurcie na dworzec autobusowy Hauptbahnhof Südseite, a następnie autokarem już bezpośrednio do Polski.
Gdzie bursztynowy świerzop…
Ze względu na to, że nasz bus miał po drodze dość złożoną trasę, ostatni etap podróży trwał ponad 15 godzin. Kierowca nie jechał najkrótszą drogą, lecz wysadzał po drodze poszczególne osoby. Co ciekawe, jako jedyni udawaliśmy się na kwarantannę w związku z Covid-19. Pozostali pasażerowie wracali do kraju po kilku miesiącach pracy w Niemczech i przedkładali na granicy umowy z firmami. Dodam jeszcze, że byliśmy równocześnie jedynymi osobami w maseczkach.
Gdy dotarliśmy już do Krakowa, pozostało nam tylko bezpiecznie udać się na kwarantannę. Ostatecznie zorganizowaliśmy to tak, że na parkingu niedaleko lotniska w Balicach, czekał nasz samochód, podstawiony przez przyjaciół. Odebraliśmy go bezkontaktowo i pojechaliśmy do mieszkania wynajętego na czas kwarantanny.
Koszty tego etapu (za 2 osoby):
- bilety na przejazd busem z Frankfurtu do Krakowa: 710 PLN
Tango down
Cały nasz transfer trwał 47 godzin. Niewątpliwie był dość wymagający, bo jednak 2 noce z rzędu spędziliśmy w mało komfortowych warunkach 😅 Trzeba jednak przyznać, że minął bardzo sprawnie, a ekscytacja związana z podróżą była dużo większa niż zmęczenie. Możecie to zobaczyć w relacji na Instagramie, gdzie na bieżąco dzieliliśmy się wrażeniami z transferu. Najtrudniejsze było przygotowanie tego wszystkiego logistycznie, a realizacja planu okazała się pyszną bułką z… humusem (fani masła, wybaczcie!) 😀 Byliśmy przygotowani na to, że w trasie wiele rzeczy może pójść nie tak. Mieliśmy również ułożone plany awaryjne, z których na szczęście nie musieliśmy korzystać. Zamiast tego mogliśmy się delektować wyjątkową podróżą w czasach, gdy świat się zatrzymał.