Podróż po Kostaryce była w naszych głowach od dawna. Jesienią 2019 roku byliśmy już o krok, gdy siedząc w kolumbijskim Medellín zastanawialiśmy się, gdzie polecieć dalej. Wtedy wygrał Meksyk, a przeważyły kwestie finansowe, bo Kostaryka tanim krajem nie jest. Uznaliśmy, że na sposób, w jaki chcemy doświadczyć tego kraju, nie pozwoli nam ówczesny budżet więc wrócimy w bardziej odpowiednim momencie. Cóż, oto jesteśmy.
Dziś, dwa lata później, spisuję dla Was i dla siebie mały dziennik naszej kostarykańskiej przygody, która niedawno się zakończyła. To była taka podróż po Kostaryce, o jakiej marzyliśmy w 2019 roku. W kraju spędziliśmy 40 dni, dzieląc ten czas pół na pół między pracę zdalną i intensywne zwiedzanie. W dalszej części artykułu przeprowadzę Was (prawie) dzień po dniu po kostarykańskich przygodach, wzlotach i upadkach.
Ten artykuł jest typowo przygodową relacją z podróży. Wpisy o konkretnych miejscach będę linkował bezpośrednio w treści.
Dzień 1 – cisza przed burzą
Samolot lini lotniczych Avianca, zmierzający do Kostaryki z Meksyku, dotyka ziemi na lotnisku pod San José. To właśnie w stolicy spędzić mamy pierwszy tydzień. Z lotniskowego parkingu obieramy zarezerwowany samochód. Najtańszy jaki udało nam się znaleźć, choć najtańszy ≠ tani. W końcu płacimy za niego ~100 USD za dzień. Niech żyje szczyt sezonu.
Przełykamy tę drogą pigułkę i cieszymy się z własnego pojazdu. Dzięki niemu przez weekend zobaczymy wodospady i wulkany w okolicach San José.
Dzień 2 do 8 – choroba niby nie wybiera, a wybrała nas
Dalej sprawy toczą się w niespodziewanym kierunku i tempie. W nocy oboje budzimy się z bardzo wysoką gorączką, której nie sposób zbić. Na lekarza czekamy półtorej doby, na testy COVID kolejne dwa dni. Szczęśliwie, oboje je oblewamy. Mimo tego musimy mocno zmienić plany i przesunąć urlop, który planowaliśmy niemal na start podróży.
W międzyczasie wypożyczony samochód zostaje odebrany spod domu. Posłużył nam tylko jako transport z lotniska.
Najdroższy lotniskowy transfer ever.
Dzień 9 – napęd na cztery koła
Po chorobie śladu (prawie) nie ma, więc czas na zwiedzanie. Odbiór pierwszego w życiu samochodu 4×4 przypada akurat na moje 32 urodziny. Miał to być niewielki pojazd z stylu Suzuki Jimny, finalnie w nasze ręce trafia prawdziwy czołg – Toyota 4Runner.
Szybko przekonujemy się, że zasada “większy ma pierwszeństwo” sprawdza się również na kostarykańskich drogach. Nagle jakoś łatwiej włączyć się do ruchu, czy wbić na właściwy pas zagmatwanych dróg stolicy. Tych mądrości uczymy się w drodze na punkt widokowy położony na obrzeżach San José. Tam pierwszy raz widzimy kostarykański zachód słońca inaczej, niż z okna mieszkania.
Dzień 10 – zamiana wodospadów
Czas sprawdzić samochód poza miastem. Ruszymy do Catarata del Toro!
Wróć.
Myślimy, że ruszamy do Catarata del Toro. Zaraz po włączeniu nawigacji, Google Maps informuje nas, że to miejsce jest dziś zamknięte. Gran Canaria odzwyczaiła nas biletowania i godzin otwarcia elementów przyrody.
Szybka zmiana wodospadu. Kierujemy się na Catarata Tesoro Escondido. Pierwszy raz w Kostaryce doświadczamy naprawdę stromych i dziurawych dróg, gdzieś tam wysoko w górach. Lekki trekking, jakiego się spodziewaliśmy, okazuje się dużo bardziej wyczerpujący. Dużo bardziej niż się spodziewaliśmy i niż byliśmy gotowi po chorobie. Mówiąc “trudno” w głowie, idziemy przez kolejne skały i przechodzimy rzeki, żeby finalnie podziwiać wodospad. Piękny w skali tego, co już widzieliśmy i zwyczajny w perspektywie kolejnych, które dopiero mieliśmy zobaczyć 😉
Dzień 11 – 12 – przygotowania do wyprawy
Skończył się weekend, zaczęły ostatnie dni pracy przed urlopem. Po wyłączeniu komputerów biegamy po mieście za gotówką i zaopatrzeniem na trasę. Do wypłaty pieniędzy z pomocą przychodzi bankomat BCR (Banco de Costa Rica), który nie pobrał żadnej prowizji (z karty Revolut).
Podejmujemy też decyzję, że kupujemy buty trekkingowe, które sprzedamy lub oddamy przed dalszą podróżą. Bierzemy też lornetką do obserwowania zwierzaków oraz latarkę, do obserwowania nocnej dżungli, którą mamy w dalszych planach.
Dzień 13 – krokodyle na dobry początek urlopu
Ruszamy na urlop!
Na pierwszy rzut idzie trzygodzinna trasa z San José do Quepos. Po dokładniejszym przeglądzie mapy decydujemy się wyjątkowo na płatną drogę, która ma uchronić nas przed górskimi serpentynami (choroba lokomocyjna here).
Po drodze zatrzymujemy się w okolicach Tarcoles, tuż przy moście zwanym Crocodile Bridge. Nazwa, oczywiście, nieprzypadkowa. Krokodyli pod mostem wypatrzyć można naprawdę mnóstwo! Może nie tak okazałych, jak australijskie salties w rzece Daintree, ale dalej – robią wrażenie.
Zostawiamy za sobą krokodyle i ciśniemy dalej do Quepos. Instalujemy się w niewielkim AirBnb i udajemy na plażę (Playa Espadilla) podziwiać zachód słońca. Tęskniliśmy za oceanem!
Dzień 14 – 🎶 praaawie nigdy nie paaada deszcz w… Quepos
Dzień wcześniej, widząc parasol przy wejściu do mieszkania zapytaliśmy host, czy możemy go używać.
Taaa, ale spokojnie – o tej porze roku nigdy nie pada.
W nocy budzi nas dudnienie tropikalnej ulewy. Wstajemy rano – pada nadal. To najlepszy sposób żeby powiedzieć, że na dziś mamy kupione bilety do Parque Nacional Manuel Antonio, bez mówienia że mamy kupione bilety do Parque Nacional Manuel Antonio.
Dzielnie idziemy. Zwierzaków praktycznie brak, mimo że to właśnie teraz jest czas ich wzmożonej aktywności. Wraz z poprawą pogody zaczynają do nas docierać dźwięki wyjców (howler monkey), widzimy też pierwsze kapucynki. Pokonujemy kolejne szlaki, łapiąc pomiędzy nimi oddech na plażach parku. Widzimy przemykające w krzakach aguti, oglądamy wojnę pustelników, ale nadal nie możemy nigdzie wypatrzyć leniwców. Lornetka również nie pomaga.
Lekko przygnębieni zmierzamy do wyjścia i… Jest! Kilkaset metrów przed bramą parku znajdujemy leniwca ukrytego w koronach drzew! Wracamy spełnieni.
Dzień 15 – empanada z kopytkami
Opuszczamy Quepos i przemieszczamy się na północ. Tym razem czeka nas dużo dłuższa trasa, bo musimy dostać się na półwysep Nicoya, w okolice Bejuco. Po drodze zatrzymujemy się na argentyńskie empanadas z nadzieniem o smaku… Cóż, nie pamiętam jaki to oryginalnie miał być smak, bo oboje zapamiętaliśmy go jak nasze swojskie kopytka z masłem. Znów mijamy Crocodile Bridge więc robimy krótki postój na krokodyle.
Po ponad siedmiu godzinach docieramy na miejsce. Dupki ratuje nam nawigacja Waze bo Google Maps gubi się na dzikich drogach półwyspu. Pierwszy raz korzystamy też z napędu 4×4, który pozwala nam wspiąć się po dziurawej, stromej, dzikiej drodze, do miejsca naszego noclegu. Trudną trasę wynagradza to, że w obszarze kilkuset metrów jesteśmy tylko my i piękny widok z tarasu na zachodzące do oceanu słońce.
Dzień 16 – w poszukiwaniu Ary Macao
Tuż po wschodzie słońca budzą nas odgłosy dżungli. W oddali słychać wyjce, a tuż za oknami latają papużki i inne kolorowe ptaki, których gatunków nawet nie umiemy określić. Jemy śniadanie na tarasie otoczeni niczym więcej jak przyrodą.
Plan na półwysep Nicoya jest prosty – jeździmy od plaży do plaży. Brzmi nudno? To najwyraźniej nie jechaliście od plaży do plaży drogami półwyspu Nicoya. To, co dzień wcześniej nazwaliśmy off-roadem, okazuje się niczym w porównaniu do tego, czego doświadczamy dziś. Nie powiem, że są dziury w nieutwardzonej drodze, bo ona sama jest jedną wielką dziurą. Mając terenowy samochód jedzie się zajebiście! Naprawdę, fun niesamowity.
Wytrzepani jak dywan w latach 90’ mijamy kolejne plaże. Na jednych zatrzymujemy się na krótkie plażowanie (Playa Corozalito), na innych podziwiamy widoki (Playa Carrillo). Na Playa Islita natomiast szukamy dużych, czerwonych papug, które lubią tam przebywać. Z końcem dnia, liczba zobaczonych papug nadal wynosi 0.
Dzień 17 – 3 lata życia w podróży!
Poszukiwań Ary Macao dzień drugi. Niestety, plaża papug ponownie objawia nam się bez papug. Dziś ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża, licząc na dalszy off-road. Niestety, dalsza droga okazuje się dużo bardziej cywilizowana i nawet wyasfaltowana. Bez dodatkowej adrenaliny droga trochę nam się dłuży, a w “nagrodę” dostajemy plaże za miejscowością Sámara, które do wczorajszych też się nie umywają. Drogę powrotną urozmaica nam rodzinka wyjców, spacerująca po przewodzie telekomunikacyjnym, tuż nad naszymi głowami.
Po powrocie do domu wspinamy się nieco wyżej niż zwykle. Tam właśnie mieszkają nasi hostowie. Zostajemy u nich na zachód słońca, który podziwiamy z basenu. Infinity pool robi robotę. W takich okolicznościach świętujemy trzecią rocznicę rozpoczęcia życia w ciągłej podróży.
Jak przygotować się do podróży?
Przeczytaj podręcznik podróżnika, który krok po kroku przygotuje Cię do wyjazdu. Nieważne czy planujesz podróż z biletem w jedną stronę, kilkumiesięczną pracę zdalną pod palmami czy po prostu długi urlop - ten poradnik jest dla Ciebie.
Dzięki niemu oszczędzisz czas, nerwy i... pieniądze.
Zobacz e‑bookDzień 18 – w strugach deszczu
Opuszczamy gorący i słoneczny półwysep Nicoya. Wybieramy trasę, która pozwala nam godnie pożegnać off-roadowe klimaty półwyspu i zmierzamy powoli na północny zachód – w kierunku jeziora Arenal. Powrót z wybrzeża do górskiej rzeczywistości jest brutalny. Wjeżdżamy w chmurę. Po chwili zaczyna się ulewa, która towarzyszy nam aż do miejscowości Tronadora. Nie, nie że dalej przestało padać. Po prostu to tu przez najbliższe dni będzie nasza baza wypadowa.
Pada aż do wieczora. Pytamy właścicieli noclegu, czy takie deszcze w porze suchej są naturalne. W odpowiedzi słyszymy, że ostatni raz taką pogodę widzieli… nigdy. Cały dzień spędzamy pod dachem, obserwując egzotyczne ptaki, które przylatują na nasz taras. W przerwie między jednym deszczem a drugim, udaje nam się wypatrzyć tukana przez lornetkę.
Zdecydowanie, lornetka to najlepsza inwestycja tego sezonu.
Dzień 19 – urlop od urlopu
Ranek budzi nas wspaniałą wieścią! Jezioro Arenal nie tylko istnieje, ale nawet widzimy je z okna! Dzień wcześniej widoczność była tragiczna, więc i tego faktu stwierdzić się nie dało. Do odkryć dnia dorzucamy, że dopadło nas zmęczenie i powinniśmy zrobić sobie urlop od urlopu. Może dla normalnych ludzi urlop = odpoczynek, ale u nas zwykle oznacza intensywne zwiedzanie miejsc, do których nie możemy pojechać z pracą ze względu na zbyt słaby internet.
Tego dnia przeszliśmy się tylko po okolicznych ścieżkach. Chcieliśmy dojść do jeziora, ale okazało się to niemożliwe. Wszystkie tereny były prywatne. Po drodze widzieliśmy konie, wyjce i… wulkan! Wulkan Arenal, który wystawał malowniczo zza drugiego końca jeziora.
Dzień 20 – wodospad i gorące źródła
Pobudka przed świtem, śniadanie o 5:30. Ruszamy pod wodospad La Fortuna! Okrążamy jezioro, co oznacza niemal 2 godziny jazdy krętymi drogami. A na miejscu, cóż, dopadają nas mieszane uczucia. Już na starcie trafiamy na platformę widokową, która serwuje piękny widok na wodospad i okoliczną zieleń. Miejsce jest jednak bardzo oblegane turystycznie (mimo wczesnej godziny) i urządzone typowo pod turystów, bez tej nutki dzikiej natury.
Po wodospadowym “trekkingu” (składającymi się z chodzenia po schodach) jedziemy na pobliskie gorące źródła. Omijamy wszelkie resorty z basenami termalnymi i udajemy się bezpośrednio pod most, gdzie przepływa gorąca rzeka. Podążamy ścieżką aż do samego jej końca. Tam znajdujemy miejsce, gdzie możemy się rozgościć. Woda jest naprawdę ciepła! Na kamieniach znajdujemy wiele wosku. Okazuje się, że to pozostałość po świeczkach, które lokalni palą wieczorami, spędzając miło czas w ciepłej wodzie.
W drodze powrotnej do Tronadory trafiamy na ostronosy, które całą brygadą polują na samochody turystów, żebrając o jedzenie.
Dzień 21 – najbardziej błękitna rzeka świata
Powtórka z rozrywki. Pobudka przed świtem, śniadanie o 5:30. Nawet nie w głowach nam się uskarżać, bo zaraz jedziemy zobaczyć najbardziej błękitną rzeka świata – Río Celeste!
Tym razem już na starcie dopisuje nam szczęście. Po dotarciu do Parque Nacional Volcán Tenorio, przez który płynie błękitna rzeka, spotykamy Great Curassow. To taki ciekawy, duży ptak, który, jak wywnioskowaliśmy po emocjach przewodnika pobliskiej grupy, jest tu prawdziwą perełką. Ostatecznie widzimy i samiczkę i samca, a gatunek w rzeczywistości należy do tych zagrożonych.
Szczęście do pogody również nam towarzyszy. Świeci piękne słońce, dzień wcześniej też obyło się bez deszczu, dzięki czemu rzeka pokazuje nam się w swoim najlepszym wydaniu. Kilkukilometrowy trekking przez park okazuje się dużo bardziej dziki i przyjemny, niż betonowa La Fortuna. Piękne okazuje się też miejsce, gdzie formuje się Río Celeste! Łączą się tam dwie rzeki, a efekt kolorystyczny jest naprawdę wow.
Podobne “wow” mamy wyrysowane na twarzy podczas drogi powrotnej, gdy na poboczu zauważamy spacerującego pancernika!
Dzień 22 – trekking we mgle (bez mgły)
Dziś, tak dla odmiany, pobudka przed świtem, a śniadanie o 5:30.
Tym razem w planach mamy zanurzenie się w klimacie lasu mglistego. Rezygnujemy z najpopularniejszych, czyli Monteverde i Santa Elena, a udajemy się do El Tigre. To strzał w 10! No, może 9,5 bo pogoda nam… dopisuje. To nie pomyłka. Po lasach mglistych można spodziewać się hmm mgły, ale przy tak suchej i słonecznej pogodzie, mgły nie doświadczyliśmy.
Trekking przez El Tigre to prawdziwa droga przez dziki las. Żadne betonowe schody czy inne chodniki. Czysta ziemia, błoto i rzeki do pokonania, czyli coś, z czego nie ucieszyłbym się w drodze do szkoły, ale tu jest elementem świetnej zabawy. Dodajcie do tego piękne wodospady i rustykalne mosty wiszące, żeby uzupełnić obraz tego miejsca. Nawet można się faktycznie zmęczyć! W końcu przeszliśmy pełną pętlę, czyli jakieś 8 km w butach trekkingowych, których z całych serduszek nienawidzimy. Niemniej cieszymy się, że je mamy.
Tak, to trudna relacja.
Dzień 23 – przenosiny do “zimnych krajów”
Czas opuścić okolice jeziora Arenal. Pakujemy plecaki i wyjeżdżamy z Tronadory. Kierunek – San José. W stolicy zatrzymujemy się tylko na małe zakupy i lecimy dalej wjeżdżając do stanu Cartago. Cały dzień spędzamy w trasie. Gdy po zmroku docieramy na miejsce, doznajemy lekkiego “szoku termicznego”. Jest znacznie zimniej niż koło jeziora Arenal i niż… się spodziewaliśmy. Bierzemy więc ciepły prysznic i idziemy spać z myślą o jutrzejszym trekkingu.
Dzień 24 – wodospad wśród krów
Większość miejsc, które widzieliśmy do tej pory, można nazwać kostarykańskimi klasykami. Tym razem przełamujemy ten trend i ruszamy w najbardziej dzikie (jak dotąd) miejsce, do którego dotarliśmy w Kostaryce. Po raz ostatni nasz samochód z napędem na cztery koła ma szansę wykazać się w trudniejszym terenie.
Docieramy bez problemu, kupujemy wejściówki i zmierzamy krótką, ale dość stromą trasą w kierunku wodospadu. Po drodze towarzyszą nam… krowy! Tak, te tereny to ich pastwiska, a właściciel udostępnia szlak za niewielką opłatą.
Jesteśmy na dole. Wodospad wygląda przepięknie i mamy go tylko dla siebie! To zdaje się być najbardziej niesamowite, po doświadczeniach z turystycznych części kraju. Korzystamy z tego, podziwiamy jego potęgę i robimy mnóstwo zdjęć.
Po powrocie do samochodu… zatrzaskujemy się w bagażniku, chowając się przed rojem pszczół 😅 To brzmi mniej logicznie, niż wyglądało na żywo. Po prostu bagażnik Toyoty 4Runner jest ogromny i odpoczywaliśmy w nim po trekkingu, aż nadleciały owady. Na szczęście jesteśmy w stanie wygramolić się z bagażnika przez środek samochodu.
Jakby przygód było za mało, pod restauracją, w której zatrzymaliśmy się na obiad, samochód odmawia posłuszeństwa. Za nic nie chce odpalić. Szybko podchodzi do nas ziomek z tejże restauracji, majstruje chwilę przy akumulatorze i cyk, samochód rusza.
Dzień 25 – check engine
Zabieramy wszystkie rzeczy i pakujemy do samochodu po raz ostatni. Z całym dobytkiem lecimy pod wulkan Irazú. A w zasadzie to na wulkan, ponieważ na ten położony prawie 3500 m n.p.m. punkt można wyjechać samochodem. Na miejscu wiele do zwiedzania nie ma. Można przejść się kawałek od parkingu i zobaczyć krater, w którym czasem tworzy się jeziorko (u nas było sucho) oraz wyjechać jeszcze trochę wyżej, na drugi punkt widokowy. Oczywiście można na niego również wyjść, ale wysokość w połączeniu ze słońcem trochę dała nam w kość, więc zamiast na nasze 4 nogi, stawiamy na 4 koła. Z punktu widokowego można przy dobrych warunkach dostrzec oba oceany (Atlantyk i Pacyfik) oraz jezioro w Nikaragui. Szczęście nam dopisuje i delektujemy się widokami.
Nie dopisuje nam natomiast w drodze powrotnej. Zjeżdżając serpentynami znad chmur, zaświeca nam się check engine. Po krótkiej rozmowie z wypożyczalnią wniosek jest klasyczny – jeździć, obserwować.
Długo jednak nie obserwujemy, bo jesteśmy już w drodze do San José, gdzie planujemy zostać kolejne kilka dni. Jeszcze tego wieczoru, z żalem, żegnamy się też z wypożyczonym samochodem.
Dzień 26 – 29 – przegrupowanie w stolicy
Zaszywamy się znów w naszym poprzednim mieszkaniu w stolicy. Skupiamy się na pracy i… niwelowaniu skutków powodzi, która pewnej nocy ma miejsce na naszym piętrze. Nawiązujemy też bliższą relację z właścicielem mieszkania, który wysyła nam screenshoty z prowadzonych przez siebie zajęć online na uczelni. Nauczony doświadczeniem dopytuje też, czy aby na pewno nie chcemy jeszcze przedłużyć pobytu lub wrócić za kilka dni. Tym razem, z bólem serca, odpowiadamy przecząco.
Na ostatni weekend znów wynajmujemy samochód w naszej ulubionej wypożyczalni. Auto, które dostajemy jest mocno odrapane. Tak skupiamy się na drzwiach i masce, że zapominamy o dachu, a tam uszkodzenia okazują się być spore. Piszemy do właściciela wypożyczalni, że troszkę mieliśmy fuckup przy spisywaniu protokołu i wysyłamy zdjęcia dachu. W odpowiedzi dostajemy tylko, że mamy się tym totalnie nie przejmować.
No to się nie przejmujemy.
Dzień 30 – ten wodospad, co to był zamknięty
Pamiętacie wodospad, pod który mieliśmy jechać 3 tygodnie wcześniej, ale był zamknięty w niedzielę? Tym razem nie popełniamy drugi raz tego samego błędu i ruszamy w sobotni poranek. Dziury przy dojeździe pod wodospad przypominają nam, czemu chcieliśmy wziąć dodatkowe ubezpieczenie na samochód. Przypominają nam też, że go nie wzięliśmy, więc musimy bardzo się pilnować. Zwłaszcza, że pozostały przyzwyczajenia z Toyoty 4Runner, która przez takie dziury przeleciałaby bez zająknięcia.
Catarata del Toro to kolejny przykład tego, jak przyroda tego kraju została przejęta przez prywatny biznes. No ale nie ma co skupiać się na tym, na co wpływu nie mamy, więc płacimy za bileciki i ruszamy w dół. A trasa jest naprawdę super! Dziko i naturalnie. Po drodze wodospad kilka razy wyłania się zza drzew i z góry wygląda niesamowicie. Im jesteśmy bliżej, tym większe wrażenie robi. Za ciekawe otoczenie odpowiada też fakt, że trasa znajduje się w kraterze starego wulkanu.
Zostajemy chwilę pod wodospadem, wsłuchując się w huk spadającej wody oraz łapiąc bryzę unoszącą się w powietrzu. Potem szybko ruszamy na górę i wracamy do stolicy, żeby przygotować się na ostatni wypad samochodem w Kostaryce.
Dzień 31 – najpiękniejsze widoki, których nie było
Chciałbym napisać, że zjedliśmy śniadanie o 5:30 rano, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na wulkan Poas. Wstęp na kostarykańskie atrakcje jest mocno limitowany, a tu niestety się spóźniliśmy. Kupiliśmy bilety dopiero na wczesne popołudnie, kiedy już ciężko o dobre okno pogodowe. Po 13 ruszamy serpentynami w góry. Jeszcze na dużo przed szczytem wjeżdżamy w chmurę. To zły znak.
W chmurze i deszczu docieramy na parking koło wulkanu. W deszczu też idziemy na punkty widokowe, z których widać dosłownie nic. Tak, jakby krater wulkanu zapominał się wyrenderować. Wszyscy inni zrezygnowali i uciekli do ciepłych samochodów, a my dalej naiwnie czekamy z nadzieją, że może choć na chwilę wulkan się odsłoni. Co krok są betonowe wiaty, pod którymi można się schować w przypadku nadmiernej aktywności wulkanu. Tym razem świetnie chroniłyby przed deszczem, ale z nich nie korzystamy. Skoro mają chronić przed wulkanem, to znaczy, że są odwrócone betonowymi plecami do krateru. To oznacza, że gdyby krater się pokazał zza chmur, przegapilibyśmy moment.
Wytrwałość nie została nagrodzona. Rozczarowani wracamy do stolicy.
Dzień 32 – najgorsza podróż życia
Czas ostatecznie pożegnać się z San José. Oddajemy samochód na lokalnym dworcu autobusowym i wsiadamy do różowego autobusu firmy Tracopa.
Jeśli piekło istnieje, to było właśnie w tym autobusie.
Na zewnątrz żar, podmuchy gorącego powietrza zza okna też raczej nie schładzają, a autobusowy termometr dobija do 44 stopni. My, nauczeni doświadczeniem i historiami o Ticabus (inny lokalny przewoźnik), jesteśmy przygotowani na ostrą klimę i jedziemy m.in. w długich spodniach. Do tego dodajcie obowiązkowe maski na twarzach. W krytycznych momentach jadę z głową za oknem. Jak piesek. Przynajmniej jest odrobinę mniej duszno.
W autobusie obowiązuje zakaz jedzenia, ale są postoje na siku, biwakowanie i odpoczynek od rozgrzanej puszki (czyt. autobusu). Przystanki na trasie nie przypominają dworców. Bardziej odpustowe stragany i food courty.
Po wielu godzinach docieramy do Palmar Norte, gdzie taksówkarz, do spółki z lokalną kobietą, próbują nas oszukać. Rezygnujemy z podwózki i decydujemy się na pokonanie kilku kilometrów do miejsca noclegu z całym dobytkiem na plecach (i brzuchu).
Dzień 33 – 35 – plan się sypie
To miały być trzy spokojne dni w domku na wzgórzu, kilka kilometrów od cywilizacji. Spokojny czas na pracę i odpoczynek z kolibrami i papużkami dookoła. Nagle jednak spada na nas informacja, że Panama, do której za kilka dni jedziemy, zmienia warunki wjazdowe. Musimy mieć negatywny test, a to komplikuje wszystko.
Jak bardzo? A no tak, że zaraz mieliśmy zaszyć się w kostarykańskiej dżungli i opuścić ją kilkanaście godzin przed podróżą do Panamy. Najbliższe laboratorium, w którym można wykonać testy znajduje się 2h drogi prywatnym transportem (o publicznym nawet nie ma tu co myśleć), którego nota bene nie mamy. Zaczyna się walka z czasem, skrócenie pobytu w dżungli o jeden dzień i próba zorganizowania transferu na testy w sposób, który nie zabije naszych finansów.
Ogromne wsparcie daje nam host. Dzięki Jorge wszystko mamy dopięte jeszcze przed wyprawą do dżungli.
Dzień (i noc) 36 – uroki dżungli po zmroku
Opuszczamy naszą spokojną okolicę i kierujemy się w stronę jednej z perełek Kostaryki – półwyspu Osa. W Palmar Norte łapiemy autobus. Stary, amerykański school bus, przeżywający w Kostaryce drugą młodość jako transport publiczny, zawozi nas do Sierpe. Tam wskakujemy na łódkę i płyniemy najpierw rzeką, a później przez ocean aż na półwysep Osa. Wyskakujemy na plażę w Bahía Drake i… łapiemy taxi 4×4, które wiezie nas do Estación Biológica Tamandua, przecinając przy tym kilka rzek.
Na miejscu zostawiamy plecaki w niewielkim bungalow bez prądu, który został właśnie naszym domem, i szybko lecimy na spacer po dżungli. Towarzyszy nam biolożka – właścicielka stacji biologicznej, na terenie której się znajdujemy. Tym samym poznajemy za dnia miejsce, które już za kilka godzin będziemy odkrywać po zmroku.
Gdy nastaje mrok, sześcioosobową ekipą ruszamy na wyprawę do dżungli. Na każdym kroku spotykamy duże pająki, udaje nam się zobaczyć również kilka węży. To właśnie na jeden z gatunków węży uważać musimy najbardziej. To Bothrops atrox, który jest bardzo jadowity i bywa agresywny. Jeden z przedstawicieli gatunku przepłynął nawet Ani nad kaloszem, gdy szliśmy przez rzekę, ale obyło się bez nieprzyjemnych scen.
Doświadczamy tego dnia wiele. Dużo też się uczymy. Dzisiejsze przeżycia uznajemy jednogłośnie za najlepsze z całego pobytu w Kostaryce.
Dzień 37 – dżunglowy chill
Po męczącym i emocjonującym dniu budzimy się wśród kolibrów i innych dzikich stworzeń. Postanawiamy, że to będzie dzień, w którym nie robimy nic. Spacerujemy wzdłuż pobliskiej rzeki, leżymy na hamakach i cieszymy się tym, co nas otacza.
Dzień 38 – Ara Macao!
Odwracamy trasę z przedwczoraj. Taksówką przez rzeki, hop na łódkę i przesiadamy się na autobus w Sierpe.
Wróć.
Chcemy przesiąść się na autobus, ale dowiadujemy się, że w niedziele nie kursuje. Nie mogąc znaleźć innego transportu, kontaktujemy się z Jorge. Tak, z naszym hostem z domku na wzgórzu. To do niego wracamy jeszcze na ostatnie chwile w Kostaryce. Jorge po raz kolejny ratuje nam tyłki, tym razem przyjeżdżając po nas do Sierpie.
W międzyczasie, czekając na Jorge, słyszymy charakterystyczny dźwięk, rozglądamy się i… są! Ary Macao! Piękne, wielkie, czerwone papugi przelatują nad naszymi głowami! Nie udało się spotkać ich tam, gdzie ich szukaliśmy. One więc znalazły nas tam, gdzie zupełnie się ich nie spodziewaliśmy.
Dzień 39 – ostatnia chwila niepewności
Ostatni pełny dzień w Kostaryce to wycieczka do San Isidro, gdzie pomachają nam patyczkami w nosie i (mamy nadzieję) dadzą papierki, które pozwolą wjechać do Panamy. Zabierze nas tam Jeremy – kumpel naszego hosta. Dzięki temu za cały dzień w trasie zapłacimy “jedynie” 100 USD (inni kierowcy chcieli dużo więcej).
Jeremy okazuje się świetnym ziomkiem, a cała trasa idealną okazją do poćwiczenia hiszpańskiego. Testy COVID-19 na miejscu idą równie sprawienie i pozytywnie. Tzn. negatywnie, co jest pozytywną stroną tej sytuacji. Wracamy więc na nasze wzgórze i pakujemy się, bo w środku nocy musimy wstać na autobus do Panamy.
Dzień 40 – na granicy z Panamą
Jest po 3 nad ranem, a my już siedzimy z Jorge w samochodzie i jedziemy do Palmar Norte, gdzie zatrzymuje się autobus do Panamy. Jesteśmy tak wcześnie, bo nikt (z przewoźnikiem włącznie) nie potrafi nam powiedzieć, o której odjeżdża autobus. Jorge czeka z nami, dzięki czemu wszyscy mamy okazję przespać się jeszcze trochę tej nocy (w samochodzie). Po 5 przesiadamy się na autobus i ruszamy w stronę granicy.
Tym razem, na szczęście, temperatura w autobusie jest znośna. Sprawnie docieramy na przejście graniczne, gdzie najpierw dostajemy kostarykańskie pieczątki wyjazdowe, a potem pieszo udajemy się na panamską stronę przejścia. Wypełniamy kolejne dokumenty (mimo, że już wypełniliśmy je online), kserujemy zaświadczenie o szczepieniu i dostajemy pieczątkę do paszportu.
¡Bienvenidos a Panamá!
Podróż po Kostaryce – zakończenie
Tu kończy się podróż po Kostaryce. Jednak wraz z końcem kostarykańskiej przygody, zaczynamy pierwszy w życiu pobyt w Panamie. Więcej o nim możecie przeczytać w jednym z artykułów poświęconych Panamie. Poza tym zapraszam Was na nasz Instagram gdzie na bieżąco relacjonujemy nasze podróżnicze życie cyfrowych nomadów.